Tomasz Wołek. Tomek. Znamy się od drugiej połowy lat 80-tych, kiedy to nasza, warszawska podziemna „wola” spotkała się „face to face” z gdańskim Ruchem Młodej Polski. Później to miało swoje konsekwencje: byliśmy razem w „Dziekanii”, Jurek Wysocki w Życiu Warszawy i w Życiu z kropką (inicjator i „producent” zbioru publicystyki Tomka „Historia pewnej prowokacji” ze wstępem A. Halla i posłowiem A. Michnika wydanej przez „Wydawnictwo Nieoczywiste” w 2020 roku); podobna droga, lektury, przenikające się środowiska. Bardzo ciepła i wzajemnie życzliwa znajomość z Tomkiem przetrwała do dziś; to rzadko się zdarza- blisko 40 lat bez napięć, istotnych kontrowersji, ze zrozumieniem i szacunkiem dla wybranych dróg. Oczywiście, przede wszystkim służył temu jej warszawski, praktycznie codzienny wymiar. Wola; u Tomka najpierw ul. Miedziana, u mnie Żelazna, później Dembud i od ponad 20 lat jesteśmy sąsiadami, w tej samej klatce, na tym samym pietrze, niemalże drzwi w drzwi, choć ja mieszkam i tu i tam, w ciągłym ruchu, w podróży, to jak jestem w Warszawie z Tomkiem widywałem się o wiele częściej niż z innymi znajomymi. Przypadkiem, czasami dwa razy dziennie, czasami co kilka dni lub tygodni, w sumie pewnie tysiąc razy co najmniej.
Przez te długie lata naszej znajomości bywały niekiedy wielogodzinne rozmowy w cztery oczy lub też w większym gronie na ogólne i szczegółowe tematy; w domu, w restauracji, redakcji, biurze ale to normalne, zwykłe wśród znajomych. Ale nie one, jak myślę, były istotą naszej znajomości. Przede wszystkim będę pamiętał te codzienne, kilkuminutowe, gdy w telegraficznym skrócie a to w windzie, a to przed domem czy na klatce schodowej wymienialiśmy się uwagami i opiniami o tym, co w danym momencie się działo i według nas było ważne, czasami zabawne, groźne, zaskakujące. Te okruchy rozmów, pointy, plotki, dowcipy, porozumiewawcze gesty i uśmiechy, ostatnio troska, irytacja i gniew towarzyszyły mi przez lata. Stanowiły część mojego życia i bliskiego mi, warszawskiego krajobrazu.
Teraz już nie spotkam Tomka w marynarce, pod krawatem lub bez, starannie ogolonego, na którego czeka taksówka, by zawieść go do studia telewizyjnego czy radiowego – gość programu to jest ktoś – ani nie spotkam go w t-shircie i w dresie, z torbą z kółkami, gdy wraca z zakupami lub szykuje się na wyjazd na działkę. Nie spytam się już go, czy słyszał o tym lub tamtym i co sądzi na ten temat. Wiem, że będzie mi tego brakowało.
Te przelotne, sytuacyjne, ale za to bardzo częste spotkania spowodowały, że z biegiem lat wypracowaliśmy pewną unikalną technikę rozmowy. Bez wstępnych gier, zbędnych słów przechodziliśmy już w pierwszy zdaniu do sedna, by zdążyć i wykorzystać te kilka chwil. To było specyficzne, bo w formie różniło się znacznie od naszych stylistycznych nawyków. Po krótkim „cześć” i uścisku dłoni, bez standardowego „co u Ciebie?” zadawaliśmy konkretne, krótkie pytanie lub stawialiśmy bez wstępów jakąś tezę, trochę tak jakby rozmowa toczyła się nieprzerwanie od lat. Była przede wszystkim o polityce i znajomych nam ludziach.
Zbyt często w dobie zwariowanej pogoni za swoim życiem nie doceniamy bliskiego sąsiedztwa. Puszczamy je mimo oczu, nie nawiązujemy kontaktu, tracimy szansę. W przypadku mojej relacji z Tomkiem było inaczej.
O sobie, życiu prywatnym rozmawialiśmy rzadko, chyba tylko przez te wiele lat kilkakrotnie, ale za to długo, nawet bardzo długo, pewnie zbyt długo, bo obaj lubimy mówić aluzyjnie, z narracją szufladkową, przesadnie rozbudowanymi, podrzędnie zbudowanymi zdaniami pełnymi imiesłowów i piętrowych konstrukcji. Miałem wrażenie, że znamy się znakomicie, że bardzo dobrze się rozumiemy. Ostatnio taka długa rozmowa miała miejsce kilka miesięcy temu i dotyczyła naszego projektu „Drzewa Życia” – Upamiętnienia czasu pandemii. Rozlała się jak rzeka w czasie powodzi na wspomnienia i scenariusze na przyszłość… Jesteśmy z tego towarzystwa i z tego pokolenia, dla którego dziejącą się na naszych oczach duchową, polityczną i materialną dewastację Polski przez Kaczyńskiego i jego ludzi traktujemy jako osobistą i zbiorową porażkę a zarazem wyzwanie, które nie dają spokoju. Nie pamiętam już który z nas powiedział, że młodsi patrzą na nas jak na rodziców, którzy obiecali i nie dotrzymali słowa, ale przyzwyczajeni są i oczekują, że posprzątamy po sobie… tak ich wychowaliśmy. My naszym rodzicom współczuliśmy i nie oglądaliśmy się na nich.
Tomku, o Twoim życiu i dorobku napisano już wiele pięknych zdań. Zawsze sprzeciwiałeś się złu, byłeś szlachetnym demokratą, szanowałeś wolność i poglądy ludzi, umiałeś i lubiłeś rozmawiać, słuchać i dyskutować. Byłeś wybitnym publicystą i dziennikarzem. W czasie, gdy wymagało to odwagi – miałeś ją. W czasie, gdy wymaga to odpowiedzialności – zawsze byłeś wiernym demokratycznym wartościom. Zapisałeś swoim życiem piękny rozdział w naszej historii. Dopiszę do niej krótki akapit ze mną w tle.
Jestem wdzięczny Tomkowi i bardzo mu dziękuję za bardzo ważny dla mnie w szczególnie trudnym momencie mojego życia gest z jego strony. Nigdy tego nie zapomnę. Gdy zostałem „oczywiście niesłusznie aresztowany” poprosiłem mojego przyjaciela, mecenasa Grzesia Kucharskiego, by zwrócił się w moim imieniu do trzech osób o poręczenie publiczne; do księdza biskupa Tadeusza Pieronka, Pawła Śpiewaka i Tomasza Wołka. Wszyscy trzej znali mnie dobrze od lat, z prywatnego, codziennego życia, oczywiście, ze sfery publicznej i zawodowej też ale takich osób było dziesiątki. Pamiętam, że mimo stresu i ekstraordynaryjnych warunków powodowanych kompletnym zaskoczeniem, absurdalnością i realnością zamknięcia w więzieniu oraz kampanią oszczerstw i kłamstw na mój temat, która za sprawą polityki wypełniła media nie miałem wątpliwości, co do wyboru tych osób. Wymieniłem je jednym tchem, bez chwili wątpliwości. Panowie, jak usłyszałem później od mecenasa, bez zastrzeżeń i wahań spełnili moją prośbę i napisali osobiste poręczenia, które choć okazały się niestety nieskuteczne, jak i inne odwołania i skargi i przesiedziałem za pierwszego PiS-u w areszcie długie kilkanaście miesięcy to wtedy i teraz są dla mnie cennym dowodem przyjaźni i bliskości. Zostałem po dziesięciu latach procesu tzw. „układu warszawskiego” razem z innymi osobami prawomocnie uniewinniony ze wszystkich postawionych mi zarzutów (z naruszeniem prawa i bezpodstawnie, jak głosi wyrok), wypłacono po 13 latach, w ratach, po apelacjach i kasacjach w Sądzie Najwyższym niesatysfakcjonujące odszkodowanie i zadośćuczynienie (ok. 10% wnioskowanej kwoty) za „oczywiście niesłuszne aresztowanie”, ale fakt pozostaje faktem… Tomku, jeszcze raz dziękuję. Wiem, „to wcale nie wymagało wielkiego charakteru. Mieliśmy odrobinę niezbędnej odwagi. Lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku tak smaku.”
Wiem, że moje życie w Warszawie bez Tomka będzie wyglądało inaczej. Na próżno będę się oglądał i oczekiwał spotkania z Tobą i naszej krótkiej wymiany zdań. Nie zaspokoję już swojej ciekawości tak jak kiedyś bywało, nie dorzucę czegoś od siebie do świata, który nas otacza. Nie będzie też Ciebie w radio jak w każdy piątek rano. Choć szczerze mówiąc, to nie przepadam za tą ciągnącą się latami rozmową Żakowskiego z „trzódką” w TOK FM, „trzódką” której już teraz definitywnie nie ma, ale nie wysłuchać, co ma mój zaprzyjaźniony sąsiad publicznie do powiedzenia? To nieładnie, to nie wypada… więc lojalnie słuchałem. Jak pamiętasz bez późniejszych komentarzy. O tym nie rozmawialiśmy chyba nigdy. O Tomku Lisie i Żakowskim już tak. I niech to zostanie między nami.
foto: Tomek Wołek Wirtualne Media