Zanim zdecydujecie się przeczytać ten tekst kliknijcie w umieszczony link i zapoznajcie się z wynikami analizy sondaży przedwyborczych opublikowanych w GW 26.11. a przeprowadzonych przez Andrzeja Machowskiego, eksperta od lat zajmującego się tą tematyką. Rysuje on wyraźnie widoczny trend, który skłania do podjęcia kluczowej dla naszej przyszłości decyzji politycznej. Tylko wspólna lista wyborcza partii opozycyjnych może zapewnić oczekiwane, konieczne zwycięstwo, większość konstytucyjną. Jest to realne a tylko to pozwoli szybko i skutecznie przywrócić w Polsce zasady demokratycznego państwa prawa, zmienić na lepszą jakość rządzenia i otworzyć przestrzeń publicznej debaty. Oto link: https://wyborcza.pl/7,75968,29067909,opozycja-w-sondazach-im-lepsze-notowania-tym-wyzej-stawiajmy.html
A teraz moje kilka akapitów sprzed 3 tygodni w tle:
Zajmowanie się przepływami elektoratów między partiami, gdy 50% ludzi nie uczestniczy w wyborach jest nonsensem – powiedział prof. Radosław Markowski w dzisiejszej (03.10.) rozmowie z Dominiką Wielowieyską w TOK FM. Tym bardziej, jak zaznaczył, że osoby niegłosujące w Polsce to bardzo liczna grupa ludzi, która jest w większości płynna, fluktuująca, jak wynika z badań. Raz głosują, raz nie głosują. Zmieniają też swój wybór dość swobodnie; od prawa do lewa. Wahają się między obojętnością i wynikającą z niej absencją tak samo często jak między konkurencyjnymi listami. To nie jest jedynie opinia prof. Markowskiego. Przyznają to właściwie wszyscy profesjonaliści analizujący procesy wyborcze w Polsce.
Z perspektywy osób regularnie biorących udział w wyborach i mających swoje utrwalone poglądy polityczne to jest trudne do pojęcia, że aż +/- 50% ludzi raz głosuje raz nie głosuje i nie są wierni i lojalni w swoich wyborach. Ludzie zmieniają zdanie zarówno co do swojego udziału w wyborach a jak już się zdecydują, to również na kogo ewentualnie oddają swój głos, z bardzo różnych, od atmosferycznych po rodzinne, zmiennych w czasie i tak naprawdę trudnych do weryfikacji, za każdym razem innych powodów. Można się temu dziwić i analizować w nieskończoność, ale tak właśnie jest. Można się tym nie przejmować, nie zauważać, ba, można tego nie wiedzieć (ludzie mają do tego prawo), ale tylko wtedy, gdy nie jest się politykiem i chce się odgrywać poważną rolę w życiu publicznym.
Największa frekwencja w wyborach parlamentarnych w III RP sięgnęła 62,70% w czerwcu 1989 roku, by w 2019 roku znowu przekroczyć po 30 latach granicę 60% (61,74) ale w tzw. międzyczasie z trudem dobijała do 50% – (43,20% w 1991, 52,19 w 93, 47,93 w 97, 46,29 w 2001, 40,57 (najniższa) w 05, 53,88 w 07, 48,11 w 11, 50,92 w 2015 roku) https://pl.wikipedia.org/wiki/Frekwencja_wyborcza . To jak widać stały poziom, ale rzesze głosujących i niegłosujących, ich fluktuacja i wybory, jak twierdzą badacze, już takie stałe nie są.
W Polsce w ostatnich wyborach (na prezydenta w 2020 roku) uprawnionych do głosowania było 30 064 174 osób. Znaczy to tyle, że w najbliższych wyborach parlamentarnych w 2023 roku +/- 15 mln. obywatelek i obywateli nie zagłosuje a ile ich będzie dokładnie (milion, dwa miliony więcej czy mniej), kto to będzie i dlaczego indywidualnie podejmą taką decyzję? – nie wiadomo. Jeszcze żadna partia czy lista wyborcza nie miała w Polsce takiego poparcia jak liczba osób niegłosujących. Istotne „przepływy” (nawiązuję do wypowiedzi Radosława Markowskiego) występują między grupami głosujących i niegłosujących, co najwyraźniej widać na przykładzie wyborów czerwcowych z 1989 i 2019 roku, gdy frekwencja przekroczyła 61%. Była ona wyższa od średniej o ponad 10% – to ponad 3 mln. ludzi!
Analitycy są zgodni, że ten wzrost zainteresowania wyborami (większa frekwencja) wynika głownie z ostrej polaryzacji opinii publicznej, z jasnego dla większości wyboru, podziału na „za” i „przeciw”. Niuanse frekwencji nie służą a ordynacja wyborcza i metoda przeliczania głosów w obowiązującym w Polsce od lat systemie d’Hondta jednoznacznie przesądza – zwycięzca bierze władzę, średni i mali tracą czasami nawet wtedy, gdy w sumie otrzymali więcej głosów. Tak było w przegranych przez opozycję demokratyczną wyborach w 2019 roku, bo partie ruszyły do wyborów z 3 konkurujących ze sobą list.
Dlaczego o tym przypominam? Bo wydaje mi się, że u większości wyborców to nie sprecyzowane, trwałe poglądy decydują o frekwencji i o wynikach wyborów. Atmosfera, emocje, bieżące zdarzenia, które ogniskują zainteresowanie i budzą nadzieję na zwycięstwo mają wpływ o wiele istotniejszy niż to co Kowalskie czy Kowalscy sądzą o tym czy tamtym, bo te czynniki dla większości bywają zmienne i częściej dzielą niż łączą. Jednoznaczny wybór, emocje – dobre czy złe, poczucie przynależności do silnej, zwycięskiej grupy są czynnikami przesądzającymi o końcowym wyniku, gdy nastroje społeczne są aż tak spolaryzowane jak dziś.
Być może jedynie 10% ludzi ma sprecyzowane, trwałe poglądy, wie dlaczego tak a nie inaczej wybiera, czyni to w pełni świadomie (może mniej niż 10%?), może jest ich 20% (może trochę więcej) – nieważne. Zasadnicza większość uczestniczy lub nie uczestniczy w wyborach oraz ewentualnie głosuje tak a nie inaczej z zupełnie innych powodów niż chłodny, w pełni świadomy, jednostkowy wybór wynikający z utrwalonego i w praktyce stosowanego zespołu wartości, światopoglądu, mówiąc najogólniej. A czy część z nas w ogóle nad tym się poważnie zastanawia i potrafi nazwać to o czym myśli inaczej niż narzucane przez indoktrynację kalki i jaki procent z nas potrafi odrzucić swoje prywatne sympatie czy antypatie (ad personam) w imię racji stanu czy chociażby przebłysku racjonalności (ad rem) to już jest następne pytanie. Złudzenie, że jest inaczej bywa dość powszechne. Można taką sytuację wykorzystać w „dobrej” lub „złej sprawie”. Tym między innymi zajmują się politycy i osoby, które mają wpływ na opinię publiczną. I to podlega ocenie, bo mówimy o konkretnych osobach i ich działaniu.
Wiele o tym napisano stron, różni mądrzy ludzie pochylali się nad tym problem od lat. Jego natężenie wzrosło i nabrało znaczenia w XX wieku razem z kształtowaniem się społeczeństw masowych, które teraz lubi się dzielić na tożsamościowe mniejsze i wielkie grupy. Sandor Marai w Dzienniku (1953) pisał tak: „(…) Systemy oparte na ucisku zwalniają człowieka z myślenia i formułowania opinii, co zawsze wymaga wysiłku umysłu i charakteru. Społeczna euforia, którą zamiast tego oferują, nie jest w rzeczywistości niczym innym, jak tylko ucieczką od osobistej odpowiedzialności za własny sąd. I to jest ich wielka zaleta w oczach tłumów. (…)” Można dodać, euforia albo lęk, które służą wzbudzeniu emocji w celu kontroli zachowań i korzystania z władzy.
Myśląc o zbliżających się wyborach i niezrozumiałej dla mnie retoryce liderów partii opozycyjnych (z wyjątkiem KO i Donalda Tuska, którzy konsekwentnie opowiadają się za takim rozwiązaniem) oraz rzeszy ich „doradców” i licznych komentatorów negujących potrzebę jednej wspólnej listy wyborczej, która jest warunkiem koniecznym, by pokonać w sposób zdecydowany i jednoznaczny odpowiednią większością mandatów dewastującą nasze państwo władzę Kaczyńskiego i jego partii te ogólne uwagi o frekwencji i ludzkich wyborach mają szczególną wagę. Jak można posługiwać się argumentami, które nie mają nic wspólnego z wpływającą na bieg rzeczy rzeczywistością i zajmują się nieistotnym marginesem, gdy na szali są aż tak ważne i zasadnicze dla naszej przyszłości zagrożenia jak dzisiaj?
Mniemanie, że konserwatyści o dobrych intencjach są w stanie odebrać Kaczyńskiemu głosy albo, że wyborcy oczekują w swojej masie wyrafinowanych sporów ideologicznych, „zróżnicowanej oferty programowej”, debatowania nad szczegółami, gdy kraj się wali, narzucany nam jest autorytaryzm, panuje drożyzna i w efekcie zagrożone jest nasze bezpieczeństwo; sojusze, obecność w UE, wolności i prawa, praca, ciepło w domu po prostu nie mieści mi się w głowie. Najpierw myślałem, że oni (Hołownia, Kamysz i inni) są tylko przesiąknięci partykularyzmem i czynią tak z błędnie pojętego „własnego” interesu. Teraz myślę, że problem jest poważniejszy. Oni w ogóle nie rozumieją rzeczywistości i konsekwencji, który ten ich brak zrozumienia niesie ze sobą. Pomieszało im się w głowach i nie powinni zajmować się tym, czym zajmują.
Głosujących na Kaczyńskiego jest mniej więcej 1/3 ze wszystkich, którzy zamierzają wziąć udział w wyborach. To dużo, ale jednak zdecydowanie mniej niż 2/3 czy nawet 1/2. Wspólna lista i współpraca wszystkich demokratycznych sił i środowisk z pewnością byłaby emocjonalnym zastrzykiem optymizmu, obywatelskiej energii, nowym, oczekiwanym powszechnie zdarzeniem, który „przykryłby” dotychczasową nudę i impotencję polityczną wiecznie narzekających na siebie i niezdolnych do wspólnych działań polityków opozycji demokratycznej. Wydaje się to takie oczywiste… Tak jak 4 czerwca 1989 roku. Zwykle partie polityczne zwracają się do nas o poparcie, czas odwrócić rolę i czegoś zażądać od nich!
PS: Ciekawą i wartą przeczytania analizę sytuacji przedwyborczej napisał Mariusz Janicki w ostatniej „Polityce”. Rozprawia się w niej z dominującymi głosami licznych „doradców”, którzy sugerują opozycji różne, pozorne i nijakie w ocenie autora ruchy, które de facto prowadzą do negacji konieczności stworzenia jednej, wspólnej listy i uniemożliwiają zdecydowane, oczekiwane zwycięstwo w wyborach: https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/2183812,1,nieszczerzy-suflerzy-doradcy-opozycji-prowadza-ja-prosto-do-wyborczej-kleski.read?fbclid=IwAR2XLzAfPHa606LitkvvCLwWMe2bR420FZSgNRW4yPJbsF1HgH7yHcROFfk
W punkt!
PolubieniePolubione przez 1 osoba