(foto – Pogórze Izerskie, okolice Radomic)
Od kilku dni oczy wielu Polaków skierowane są na pewien bliski i daleki zarazem, niewielki obszar na skraju mapy. To jest trójkąt obejmujący Polskę, Czechy i Niemcy – część tzw. Dolnego Śląska, Sudety a ściślej Sudety Zachodnie, Pogórze Izerskie, naprawdę piękny kawałek Europy (jak na zdjęciu), teren pogranicza, po którym historia z połowy XX wieku przeszła, jak buldożer. Nieznana to szerzej historia, mimo że tak drastycznie odciska swoje piętno na kilku milionach ludzi, byłych i obecnych jej mieszkańcach. A4 i S3 pozwalają przejechać przez te tereny i nic nie widzieć, nic nie rozumieć – wyjechać tamtędy bądź wjechać do Polski.
Znam ten obszar bardzo powierzchownie. Ludzi mieszkających tam na stałe, tak naprawdę nie znam w ogóle. Słyszałem o nich z opowieści osób, które czasowo, kilka – kilkanaście lat (może dłużej) mieszkają tam i pracują. Lekcje historii nakreśliły jedynie indoktrynowane a przede wszystkim szalenie uproszczone tło, parę kresek właściwie, nie był on tematem (być może poza wyjątkami – np. Olga Tokarczuk a podobno pisarka pracuje od 2018 roku nad rodzinną sagą dziejącą się właśnie tu) powszechnie znanej i cenionej literatury, przewijał się epizodycznie w polskim ambitnym, niszowym kinie i jak sądzę w kawałkach lokalnego rapu lub rocka, które też nie są mi znane. Ale jak myślę, są istotne, głębokie powody, dla których ten obszar i ten temat są aż tak nieobecne w naszej kulturze i debacie publicznej.
Dzisiaj w mediach, jak to w mediach, mówią ciągle o tym samym. O porwaniu samolotu przez Łukaszenkę, by wtrącić do więzienia „wroga władzy”, niezależnego, młodego opozycjonistę i o Turowie, kopalni odkrywkowej i elektrowni, która wyrokiem TSUE ma zostać zamknięta, bo szkodzi, nie tylko Polkom i Polakom z Dolnego Śląska ale też bliskim sąsiadom, Czeszkom i Czechom, w imieniu których ich rząd złożył przeciwko Polsce i tym szkodom pozew do sądu unijnego. Bezpośrednią przyczyną skargi jest woda, a dokładniej bardzo groźny w skutkach dla tysięcy ludzi z tych okolic ubytek wód gruntowych. Tuż za brakiem wody pojawia się globalne widmo klęski klimatycznej grożącej planecie z powodu spalanie węgla. My mamy w tym swój istotny lokalny udział. Wszyscy widzą na ekranie telewizorów gigantyczną, wielką i głęboką wielokilometrową dziurę w ziemi (kopalnia) i zasypywani są słupkami cyfr, miar energii przeliczanych na złotówki czy euro oraz wypowiadanymi zaklęciami politycznymi o patriotyzmie gospodarczym, niezależności, ochronie środowiska, wspólnocie i jej braku. Mówi się o polityce, gospodarce, pracy, zarobkach, zanieczyszczeniu i dewastacji środowiska naturalnego człowieka.
Nikt nie mówi o tej ziemi. Tak jakby była nieswoja. Nikt nie mówi o kulturze, społeczeństwie i relacjach między ludźmi. Że to jednak konkretne, czyjeś „miejsce na ziemi”, że pieniądze to tylko „część z całości”, że to Sudety, Pogórze Izerskie, że stosunkowo blisko są Karkonosze i Śnieżka a gdzieś dalej Kudowa Zdrój, Polanica…. Że ziemia ta i ludzie tam mieszkający mają swoją historię. Ale nic z tego, to ciągle „nie stworzone na nowo” jedno-dwupokoleniowe pogranicze a gdzieś na zachodzie są wypędzeni stamtąd Niemcy, gdzieś blisko są Liberec, Jablonec i… Drezno, i Praga oddalone od Bogatyni o 140-150 km. (ta nieszczęsna kopalnia i elektrownia to środek geometryczny trójkąta Wrocław, Drezno, Praga).
W Polsce ludzie tam żyjący znają się słabo albo bardzo słabo i gdzieś w nieotwieranych szufladach i pudłach, zakamarkach pamięci kryją się nieliczne pamiątki i wspomnienia po ludziach i ziemiach, które ich rodzice, dziadkowie w sumie nie tak dawno opuścili na zawsze. Ktoś za nich określił im przyszłość. Pewnie też nie chcą pamiętać o bardzo wielu złych rzeczach, o których nie mówi się od dwu, trzech pokoleń. O których się nie mówi i których się nie wstydzi. Nieswojość – to traktowanie ziemi obco, wrogo, bez dobrych uczuć. To traktowanie innych i pamięci o nich w ten sam sposób. Co z tego, że w tle są piękne, stare góry? Odbudowane lub zdewastowane (zgwałcone) pamiątki kultury, której już tam nie ma. Wrocław, miedź, barok i narty w górach – to powszechne pojęcie o tej ziemi. Niektórzy pamiętają sowieckie bazy w Legnicy i ich wyjazd pociągami w 1992 roku. Nic nie wiemy (albo bardzo mało) o ludziach z interioru, ich kulturze, wzajemnych relacjach, uczuciach, tych tłumionych i prawdziwych eksplodujących znienacka, gdy inni nie widzą. Nieznane są ich historie. Taki fragment świata, Europy, jak wyrzut sumienia, który wszyscy wypierają. Do zapomnienia. Teraz ziemia przypomniała o sobie przez kopalnię Turów. Ludzie dalej pozostają w cieniu polityki i gospodarki.
Jeździliśmy z siostrą tam na wakacje z rodzicami, bo poznali się latem 55 roku w Szklarskiej Porębie i mieli sentyment do tych „wakacyjnych miejsc”, które dały im początek długiego, wspólnego życia. To bardzo ciepłe, ale dalekie wspomnienia. Widziałem zamki i kościoły, „dolnośląski barok” był tematem już dobrze po maturze oddzielnego touru a stosunkowo niedawno, 10-12 lat temu przeżyłem biznesowy epizod z ludźmi z huty kryształu z okolic Szklarskiej. Ostatnio dowiedziałem się więcej o „życiu tam” od mojej „warszawskiej” przyjaciółki pracującej czasowo, ale już kilka długich lat w Zgorzelcu w polsko-niemieckiej (z udziałem Francji) fundacji pamięci, historii i kultury. Byłem w Zgorzelcu i odwiedziłem naprawdę piękne, kiedyś bardzo bogate, teraz starannie odnowione Goerlitz, by porównać jeszcze niedawno jedno miasto. Dziesięć lat temu (może wcześniej?) poznałem kanclerza lokalnej diecezji, Józefa Lisowskiego (podobne nazwisko pojawia się też w filmie „Kler”, ale fabuła filmu Smarzowskiego nie ma nic wspólnego z moim legnickim „przewodnikiem”), który w towarzystwie mojego warszawskiego kolegi, współpracownika z samorządu, byłego wiceministra kultury opowiadali ze trzy dni o dolnośląskim życiu „tu i teraz” z perspektywy państwa i kościoła (czarne Audi A8) pokazując nie, od – i restaurowane zabytki sakralne i liczne, budzące najpierw zdziwienie a później przerażenie relacje społeczne, kulturowe, w tym te kujące w oczy związane ze zniszczeniem i dewastacją przestrzeni przez ludzi, którzy jakby obarczali winą i wyładowywali gniew za swój niepewny los przesiedleńców na tych pozostawionych obiektach, przykładach, dowodach obcej im, więc wrogiej kultury materialnej.
Dopełnieniem tego składanego obrazu jest niedawna lektura znakomitej, niszowej książki, albumu fotograficznego wydanego przez Wrocławskie Wydawnictwo Warstwy i krakowską ASP (2019) „Nieswojość”. Od autorów, bez pytania, „pożyczam na chwilę” tytuł dla tego tekstu. Ten „interdyscyplinarny projekt literacko-fotograficzny”, jak określi go wydawcy, to przejmujący, bardzo epicki fotograficzny reportaż-portret stworzony oczami Agaty Pankiewicz i Marcina Przybyłko (fotografie) uzupełniony esejami pisarzy i publicystów, m. innymi Olgi Tokarczuk, Ziemowita Szczerka, Ireny Witkowskiej. Jest to reportaż-opowieść o gwałcie z jego całym psychologiczno-materialnym wymiarem, który dokonał się (dokonuje) na kulturze materialnej, ludziach, ziemi, krajobrazie… O niesłychanej i nieznanej historii, która w zapomnieniu dzieje się na pograniczu, w środku Europy, w pięknych „okolicznościach natury” a której przedmiotem i ofiarami są ludzie. Szczerze polecam ten niskonakładowy album i proszę autorów, aby potraktowali tę zachętę jako „spłatę długu”. Te ostanie (co najmniej dekada) doświadczenia istotnie przesłoniły idealistyczne, turystyczno-krajobrazowe wspomnienia z dzieciństwa, wzbudziły niepokój i na pewno skłoniły mnie do pytań i przekonania, że jest tam „coś nie tak” i że jest to ważne.
Kopalnia Turów, Czechy, TSUE, elektrownia i globalny kryzys klimatyczny (ekologia) to tylko jedna ze scen dramatu, który tam się odgrywa. Jedna, bardzo aktualna, ale też stosunkowo prosta (choć kosztowna) do pomyślnego rozwiązania, „happy endu” w przeciwieństwie do wiodących aktów, głębokich, tkwiących w psychice ludzi, ich namiętnościach i obronnych mechanizmach, które często skierowane są przeciwko nim samym. Odgrywa się ten dramat sferze pamięci i braku więzi społecznych, zerwanych relacji między ludźmi, które przyjmujemy za „pozytywne i budujące”, w sferze kultury i aksjologii.
Pamiętam przeprowadzoną wiele lat temu rozmowę z prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem o Unii Europejskiej, polityce regionalnej i dobrej przyszłości, który może czekać ten czesko-polsko-niemiecki region Europy. Świetnie rozwijający się „młody” Wrocław dawał nadzieję na zbudowanie czegoś ważnego i ciekawego, współczesnego w relacji i zgodnie z zasadami Unii Europejskiej, w harmonii z Saksonią i Czechami. Nadzieja umiera ostatnia, ale minęły lata a dysproporcje i brak harmonii są faktem; S3 nie dotarło jeszcze do granicy, odcinek autostrady z Berlina dalej sięga lat trzydziestych i niszczy zawieszenia (rozpoczęli modernizację), podobnie, jak nigdzie w Europie, ciągle kwitną przygraniczne bazary i targi, gdzie cena jest najważniejszą formą nawiązywania relacji i źródłem szemranych interesów prowadzonych przez „szemranych” ludzi znikąd…, jak w czasie wojny, choć nie wiem, czy uczestnicy tego czasu wierzą, że on minie. Tymczasowość, nieswojość – to słowa na trwałe opisujące ten stan. Po tak silnej ingerencji historii i polityki trudno o tożsamość regionu pociętego jak mieczem niewidzialnymi granicami. Teraz Turów i spór z Czechami, który, jak myślę, zostanie zażegnany i zrobimy to, do czego zobowiązuje nas prawo unijne, ale nic więcej… Turów przypomniał o tym, o czym wielu chciałoby nie pamiętać. Ta wielka, wielokilometrowa „dziura w ziemi”, eksploatowana ekspansywnie, ze szkodą dla natury i ludzi tam mieszkających jest też symbolicznym przykładem, co polityka i historia pod dowolnym pretekstem, gdy wpadnie w ręce ludzi bez kontroli, szaleńców z chorą wyobraźnią bądź kretynów, ich lokai, pozostawia po sobie.