1987/88. Lekcja „polskiego” w XVII LO w Warszawie. Pierwsza klasa. Odrodzenie. Poleciłem młodzieży lekturę odpowiedniego fragmentu „Zarysu Teorii Literatury”, tzw. „trojaczków” małżeństwa Sławińskich i Michała Głowińskiego i po kilku dniach, bez zapowiedzi, poprosiłem, by przygotowali kartki i odpowiedzieli – „Czy to ładnie pisać treny?” Większość napisała poprawne wypracowania, że „ładnie”…, bo wielki żal po stracie Urszulki, bo kochający ojciec ma prawo wzywać Boga nadaremno, bo przecież niesprawiedliwe jest, gdy odchodzi ktoś tak młody i niewinny i zrozumiałe jest zwątpienie w dobre intencje Wszechmogącego, ale też nikogo nie zdziwił jego pełen konwencjonalnej pokory, „grzeczny” powrót do wiary. Tak jesteśmy nauczeni. Może tylko dwie, trzy osoby odniosły się do intelektu a nie tylko do uczuć i emocji. Wspomnieli o formie, że poeta „sprawdza się w regule”, że metafora bywa konieczna, gdy słów brakuje i ogólnie, że rozum i konwencja (kultura) uspokaja, porządkuje i uczy reakcji. Pewnie nie przeczytali „trojaczków”.
Dzisiaj rozmawiałbym o śmierci dłużej i inaczej. Zrozumiałem, że temat ten został zawłaszczony przez religię i odebrał nam mowę dając w zamian zakłamane obrzędy i samotność. Budzi obojętność. Pozostaje pustka utkana z wypowiedzianych i niewypowiedzianych słów. Pamięć. Trzeba pisać treny. Śmierć bliskiej osoby i śmierć w ogóle wymaga racjonalizacji, zrozumienia i odpowiedniego języka, bo w pamięci pozostają obrazy i słowa, które służą ich opowiedzeniu. Później trzeba coś z tą pamięcią zrobić, bo wraca niespodziewanie. Jest obecna choć bywa, że milczy tygodniami. Śmierć dotyczy każdego i jest nieuchronnie blisko w czasie i przestrzeni. Czasami spada niespodziewanie jak jastrząb a czasami trwa długo, ciągle i wypełnia wszystko aż tak dotkliwie, że przyzwyczajamy się do niej, jak do nieświeżego powietrza. Jak ostatnio do pandemii i tysięcy ofiar, których mogłoby być mniej. Wiemy przecież o tym a zachowujemy się wbrew. Przechodzimy wobec niej obojętnie, milcząc, jakby jej nie było, bo nie nauczyliśmy się mówić o tym, co nieuchronne, ale zrazem jest tak dużo śmierci, której można „tu i teraz” zapobiec.
We wrześniu pożegnaliśmy naszą kochaną i niezastąpioną Przyjaciółkę.
Dorotę Lulińską poznałem jesienią 1981 roku, w czasie strajku na Uniwerku. Spojrzeliśmy na siebie pierwszy raz może na zebraniu uczelnianej Komisji Strajkowej (Ona z germanistyki, ja z polonistyki), może na małym dziedzińcu czy głównym, może przed BUW-em, nie pamiętam, ale wiem, że Ona by pamiętała. Ostatni raz spotkaliśmy się niedawno, w lipcu 2021 roku na kawie i lodach z likierem w Bristolu, w ogródku przy Karowej… z widokiem na drzewa, pomnik Prusa i Wizytki w oddali. Miejsce dla ludzi z „Krakowskiego Przedmieścia” na zawsze bliskie. Przez cały ten czas, okrągłe 40 lat, Dorota była gdzieś blisko… Jak zawsze pełna życia, życzliwości, uśmiechu i jakiejś wewnętrznej, wydawało się niewyczerpanej energii. Są słowa o Niej opowiadające, ale ile bym ich nie użył i tak nie są Nią. Inteligentna, ładna, kobieca, bezpretensjonalna, zadbana, pachnąca. Mądra. Kochająca i kochana, dobra i gotowa do pomocy, jak mało kto. Właściwie te wszystkie przymiotniki należałoby stopniować… lepsza, mądrzejsza, bardziej czuła nie tyle od innych, co ode mnie, może i od każdego z nas z osobna…, ale przecież nie to jest najważniejsze. Każdy jest jaki jest, choć świat z Dorotą na pewno był lepszy. Dorota była szczególnie przez nas wszystkich, bez zastrzeżeń lubiana, dobra i czuła, otwarta i zawsze służyła konkretną i bezinteresowną pomocą, gdy była taka potrzeba. Nie mówiła o tym zbyt wiele, po prostu robiła, co należało i co mogła. Słuchała (umiała słuchać), myślała a potem przychodziła z propozycją realnego działania. Był czas, gdy byliśmy zakochani w sobie naprawdę i wiele z tego pozostało na zawsze. Dla mnie to jest radość z każdego spotkania… Wystarczyła Jej obecność, kilka minut rozmowy. Następnej rozmowy już nie będzie. Pustka i nieobecność nie do zastąpienia.
Trzy tygodnie wcześniej od ostatniego spotkania z Dorotą byliśmy we czwórkę na obiedzie u i z Adamem Gesslerem w restauracji przy placu Trzech Krzyży. Dziewczyny wyglądały przepięknie; Jola z ostrzejszym makijażem, Dorota jak zawsze pogodna. Jedna miała imieniny, dla drugiej zbliżał się dzień rocznicy urodzin. (Dziewczyny w swoim babskim gronie spotkały zaraz później na urodzinach/imieninach i pozostało mi w albumie, bo poprosiłem o nie, ostatnie zdjęcie uśmiechniętej Doroty i Joli w towarzystwie przyjaciółek – piękne, radosne, pełne życia.) „U Gesslera” spędziliśmy ponad dwie godziny. Dobre wspomnienia, trochę plotek, kilka poważnych wątków i więź, która wydawała się nie do przerwania. Umówiliśmy się na kolejny lunch w biegu przyszłych dni, jeszcze w lecie. Dwa bukiety świeżych, takich zwykłych, bez przybrania spod hali Mirowskiej, urodzinowo-imieninowych, miniaturowych, w trzech kolorach – biało, czerwono, różowych goździków w wielkim wazonie przy stoliku zdobiły to czerwcowe, radosne naszą obecnością wczesne popołudnie. (Dorota zazwyczaj spotykała się w „środku dnia”, by nie burzyć porządku życia domowego, najpierw obowiązki; dzieci, mąż, szkoła, obiad etc. – ale było Jej z tym do twarzy i nikt nigdy nie odważył się podważyć Jej podmiotowości w życiu). Dorota i Jola przyjaźnią się, kochają od lat. Ja z Jolą znam się o wiele dłużej, można powiedzieć od dziecka, z „podwórka”. Pierwsza prawdziwa, licealna gorąca i spełniona miłość, która trwa w przyjaźni przez długie lata do dziś. Później nasze towarzystwa się zbliżyły i zeszły na dobre i złe, +/- 10 osób, i tak od lat 80-tych pozostajemy w komplecie. Do wczoraj, do środy 29 września. Dorota odeszła pierwsza. Trzy miesiące później Jola na cmentarzu przeczytała napisany przez siebie w naszym imieniu list do Doroty. „Nasza Kochana Przyjaciółko…”. Jak dobrze się stało, że w czerwcu spotkaliśmy się na „Krzyżykach”.
Odeszła nieprawdopodobnie niespodziewanie. Wobec jej siły, dobrej energii, witalności i zdrowia, tak zdrowia, bo tak zawsze wyglądała, jej śmierć zakrawa na makabryczny żart losu z racjonalności i poczucia sprawiedliwości. O tym rozmawialiśmy w sobotę na zwołanym spotkaniu pożegnalnym dedykowanym Dorocie. Było nas 7 osób, (pięć pań, dwóch panów), na pogrzebie, 11 dni później, było kilkaset osób, w tym dzieci, mąż, rodzice, siostra i bardzo dużo młodzieży, pewnie znajomych Jej dzieci i uczniów ze szkoły społecznej, którą kilka lat temu Dorota się opiekowała i prowadziła. Jak widać, była dobra, kochana i pomocna dla wielu. Przyjąłem to z radością, bez cienia zazdrości. Staliśmy ściśnięci, zmoczeni, zmarznięci i samotni w „swojej” grupce. Słońce świeciło do południa. Na cmentarzu byliśmy od 14.30. Msza miała miejsce u Wizytek, blisko naszego Bristolu. Od lat nie chodzę do kościoła. Nie byłem i w tę środę.
W środę wyszedłem ze spotkania ze znajomymi od Mielżyńskiego na Czerskiej trochę wcześniej, zaraz po 15.00, bo spieszyłem się na kolejną, prawie codzienną rehabilitację po przebytej niedawno operacji. Ale ja sobie swoim ekspansywnym życiem na nie zasłużyłem, mam tego pełną świadomość, ale Ona? Zanim doszedłem do auta Jola zadzwoniła z fatalną wiadomością. Joanna przysłała w tym samym czasie messengerem to samo – odpowiedziałem, nie przerywając rozmowy – wiem, Sławek nie mógł się dodzwonić, bo rozmawiałem z Jolą. Oddzwoniłem – mówił przez łzy. W poniedziałek napisałem do Doroty ostatniego SMS-a – bez odpowiedzi, co mnie zaniepokoiło, bo zawsze, ale to naprawdę zawsze, odpowiadała. Pomyślałem, że terapia wymaga wyłączenia telefonu. Jej śmierci nie spodziewałem się ani przez moment. W ogóle tego nie brałem pod uwagę. Pytania bez odpowiedzi pojawiły się teraz. Dorota? Taka silna? odpowiedzialna? zadbana? A w środę… Za chwilę telefon się rozbudził i ta okrutna wiadomość rozeszła się po nas jak silny, paraliżujący dreszcz. Adam zadzwonił i poprosił… – powiedz, że to nieprawda.
Gdy w lipcu byliśmy na lodach Dorota wspomniała, że trochę od kilku dni chrypi i kaszle, ale uwielbia lody więc nie odmówi mnie i sobie… Opowiedziałem Jej o projekcie, który był głównym, „roboczym” powodem spotkania. Powiedziała, że przyłączy się do niego na 100%, jak tylko wyleczy się z zapalenia płuc, które u niej zdiagnozowano. Tak było na przełomie lipca i sierpnia. Pod koniec sierpnia zmieniono diagnozę – nowotwór płuc. W połowie września ustalono terapię, którą z niecierpliwością rozpoczęła. 29 września, w środę ok. 15.00 odeszła na zawsze. Po pogrzebie Joanna napisała, że chciała zadzwonić do Doroty i opowiedzieć Jej, jak było…
7 października odbyło się zebranie założycielskie Stowarzyszenia, któremu w lipcu w Bristolu Dorota zgodziła się przewodniczyć. Mieliśmy razem pracować nad upamiętnieniem czasu pandemii, jej ofiar, przywrócić pamięć zbiorową a zarazem wyrazić symboliczną wdzięczność medykom i wszystkim innym, którzy z narażeniem życia i zdrowia pracują ponad siły, by pomóc potrzebującym. Projekt zakłada dalszą działalność na rzecz edukacji i świadomości społecznej Polek i Polaków, by być lepiej przygotowanym na podobne wyzwania w przyszłości. Dorota zawsze czuła się odpowiedzialna za sprawy publiczne. Od razu pomyślałem o Niej, o Jej kompetencji, talencie, odpowiedzialności. Od pierwszego NZS-u, strajku, podziemia, gdzie była bardzo pomocna, odważna i rozsądna zarazem. Byliśmy ze sobą bardzo blisko i ocenialiśmy sytuację podobnie. Dla Doroty istotny był przede wszystkim wymiar etyczny zachowań publicznych. Była w tym niestrudzona, pewna i niezłomna, choć może zbyt wyrozumiała dla ludzkich słabości. Za dobra… Jej kompetencja i pokłady empatii miały nam jeszcze pomagać długo, tak myśleliśmy, los chciał inaczej. Zrobimy to bez Doroty – wiem, ale będzie trudniej i nie tak, jak miało być. Pogodzić się z tym nie mogę. Morze kwiatów zalało jej rodzinny grób na Starych Powązkach.
Ostanie długie miesiące to bardzo dużo śmierci. Zbyt wiele. Tak blisko. Ostanie lata to też niechciana, wypierana codzienność śmierci i bolesna obojętność w naszych zbiorowych zachowaniach. Przyniosła ją pandemia i tysiące, dziesiątki tysięcy nadmiarowych zgonów. Władze, media, różni ludzie tchórzliwie śmierć pomijają, choć jest jej tak wiele i tak blisko nas każdego dnia. Teraz też na naszej granicy… anonimowe, których nie powinno być! Musimy nauczyć się o mówić o śmierci. Żegnaj Dorotko. „Pełno nas, a jakby nikogo nie było…”.